Wczoraj skończyłam ostatnią napisaną książkę z uniwersum Griszy Leigh
Bardugo, „Króla z bliznami”. Dlatego, tak jak obiecałam w TBR, postaram się
zrecenzować ten świat. Nie będzie to na pewno podobne do tego co wcześniej
pisałam. Nie wiem jak opowiem Wam o 7 książkach powiązanych każda ze sobą nie
zdradzając za bardzo fabuły. Mam jednak nadzieję, że podołam zadaniu i będzie
chodź trochę wiedzieli o co chodzi.
Myślę, że
powinnam najpierw przedstawić dotychczasowe tytuły i kolejność w jakiej
najlepiej je czytać. Potem postaram się pokrótce opowiedzieć o czym są.
1) „Trylogia Griszy” (Cień i Kość, Oblężenie i Nawałnica,
Zniszczenie i Odnowa – wg. tłumaczenia MAGa)
2) „Język cierni” – dodatek z historiami ze świata
Griszów
3) „Dylogia” (Szóstka Wron i Królestwo Kanciarzy)
4) „Król z bliznami”
Trylogia opowiadana o osieroconej żołnierce Alinie
Starkov, która musi wyruszyć do Fałdy Cienia – połaci nienaturalnego mroku, w której
roi się od potworów. Kiedy jej pułk zostaje zaatakowany dziewczyna wyzwala w sobie
uśpioną dotąd magiczną moc. Dowiaduje się o tym Mroczny, główny dowodzący armią
i zabieraj ją do stolicy, żeby rozpoczęła rozpoczyna szkolenie wśród griszów,
wojskowej elity swojego kraju. Dowódca uważa, że Alina potrafi przywołać moc
zdolną zniszczyć Fałdę Cienia i zjednoczyć rozdarty wojną kraj – w tym celu
musi jednak zrozumieć i opanować swój nieokiełznany dar. Tak zaczyna się
cała historia, która z każdym rozdziałem robi się coraz trudniejsza do
opowiedzenia bez spojlerów. Dlatego skupię się na minusach/ plusach bez dużego
tłumaczenia dlaczego tak uważam.
Ogólnie jest to raczej słaba seria, której potencjał zdecydowanie
został zmarnowany i będę głównie marudzić, szczególnie na temat Aliny. Najpierw
jednak poznęcam się trochę nad fabułą, która moim zdaniem nie potrzebnie
została rozbudowana na trzy tomy. Całość była przez to nudna i bardzo się
ciągnęła. Było zdecydowanie za mało akcji, a za dużo paplania.
O świecie za dużo nie będę pisać, bo będę się nad nim
bardziej zachwycać przy Dylogii. Ogólnie pisząc, całe Uniwersum jest genialnie
stworzone. Cały świat, owszem był budowany na podstawie Rosji, jednak jest bardziej
magiczny :-)). Bardugo pokusiła się nawet o stworzenie nowego języka, który raz
na jakiś czas przebija się w mowie bohaterów.
Jeśli jesteśmy już przy bohaterach, to z nimi było
gorzej. Praktycznie nikogo nie polubiłam i co najgorsze główni bohaterowie mnie
wkurzali.
Alina przez
całą książkę tylko marudziła jaka to ona nie jest biedna i co ona ma począć.
Przez większość Trylogii to inni podejmowali za nią decyzje mimo, że przecież była
taka wielka i cudowna. Mal był nudny i nie wiedział co ze sobą począć. Przez
większość czasu był zazdrosny o Alinę. A jeśli akurat o tym nie myślał to był przekonany,
że musi zginąć W Imię Wyższego Celu, jakim było Bycie Wartym Aliny. Na szczęcie
Trylogia została chodź trochę uratowana dzięki drugoplanowym postaciom takim
jak Genya i David, Tamar i Tolya, Tamar i Nadia, Zoya i Bagra. No i oczywiście
był też Mroczny, który nie był może tak cudowny jak wszyscy mówią, ale był
intrygujący i wprowadzał nas w ten mroczny ;-) i tajemniczy nastrój. ALE jest
też Nikołaj, którego po prostu uwielbiam. Jest tak gennialny, zabawny i
czarujący no po prostu ideał.
Przechodząc już do końca, bo jedyne co
bym mogła jeszcze omówić to polityka i sprawy militarne…, których było
zdecydowanie za dużo, przez co wszystko się tak dłużyło. Jeny bardziej przewidywalnego
zakończenia dawno nie czytałam. Byłam prowadzona przez całe trzy tomy jako
takiej akcji i szkoleń sierotki Aliny do czegoś takiego. Nuda, tyle mogę
napisać.
O „Języku cierni” nie ma co tu pisać.
Zdecydowania więcej pojawi się o nim w ocenie wizualnej. Jest to, tak jak pisałam
wyżej, po prostu zbiór opowiadań, które są opowiadane małym dzieciom w świecie
Griszy. Tyle, po prostu ciekawy dodatek, owszem ładnie napisany.
Teraz przejdę do najtrudniejszej dla
mnie części – Dylogii, nawet nie wiem za co się zabrać. Będę szczera, mało
pamiętam, wiem, że nie zachwyciła mnie tak jak moją przyjaciółkę. Chociaż jak
teraz tak siadłam przed recenzją to jestem wstanie powiedzieć więcej pozytywów
niż jak byłam świeżo po lekturze, ale do rzeczy.
Akcja „Szóstki Wron” rozgrywa
się dokładnie w Ketterdamie i opowiada o piątce wyrzutków, których zebrał Kaz
Brekker. Dostał on zlecenie od Van Ecka, żeby włamać się do najlepiej
strzeżonego więzienia – Lodowego Dworu. Znaleźć tam pewnego więźnia, uwolnić go
i bezpiecznie przetransportować do miejsca, w którym wymienią go na taką ilość
gotówki, która po podziale pozwoli każdemu z szóstki włamywaczy rozpocząć nowe
życie, spłacić zaciągnięte długi, spełnić marzenia czy… dokonać upragnionej
zemsty.
Każde z sześciu bohaterów (Kaz, Inej, Nina,
Matthias, Jesper, Wylan) ma własną historię i bagaż doświadczeń, który musi dźwigać,
co najważniejsze jednak ich umiejętności uzupełniają się, dzięki czemu istnieje
niewielka szansa, że uda im się przeżyć tę niemal samobójczą misję.
Myślę,
że powinnam zacząć od czegoś co mi przeszkadza najbardziej. Ilość bohaterów, powiem
szczerze im więcej głównych bohaterów tym gorzej mi się czyta. Mam większy
problem z zapętaniem każdego z nich. Tutaj autorka z jednej strony ułatwiła mi zadanie,
z drugiej jednak akcja wydawała mi się trochę pocięta. Każdy z bohaterów ma
parę rozdziałów napisanych z własnej perspektywy. Jasne fajnie, przynajmniej
nie mieszają się nam w fabule. Powiem tylko, że Bardugo zdziwiła mnie swoją umiejętnością
kreowania postaci, każdemu z nich została poświęcona właściwie taka sama ilość
uwagi. Dodatkowo każdy ma nie powtarzalny charakter i, jakby to powiedziała
moja przyjaciółka, dramatyczne backstory. To co jest dla mnie szokujące i niewidoczne w
zachowaniu wyrzutków, to ich wiek. Są oni bowiem w moim wieku, może nie wiele
starsi, a jednak zachowują się jak przynajmniej 30-latkowie z niewiadomo jakim
doświadczeniem życiowym. Chyba, że jest to wina brutalnego miasta, w którym się
wychowali.
Obiecałam,
że wrócę do świta, więc opiszę najpierw trochę magię, która się w nim pojawia.
Nie ma jej tak wiele, bo tylko Griszowie nią władają, a są oni też podzieleni na
grupy ze względu na swoją moc. Posiadają ograniczenia
i są śmiertelni. Jeśli chodzi o opisy uliczek, wnętrz domów, można do tego dorzucić
też relacje, to rodzi nam się druga Cassandra Clare. Chociaż jej się nie da przebić
w tym fachu. Szczerze powiem, że to było to nad czym się rozpływałam czytając
Dulogię. Oczywiście nie ma tego wiele, bo przede wszystkim jest to książka
akcji, a skoro jesteśmy przy akcji to się na chwilę zatrzymam.
Akcja,
moim zdaniem zmora pierwszego tomu. Przez ¾ książki Kaz zbiera i namawia ludzi,
owszem dzieje się trochę więcej przy Matthiasie, ale to jeszcze nie jest to. Po
prostu przez większość książki poznajemy bohaterów, a akcję dostajemy na sam
koniec.
Druga
część, „Królestwo Kanciarzy”, dzieje się tuż po ucieczce i uwolnieniu więźnia z
Lodowego Pałacu. Ten wyczyn miał przynieść im sławę i pieniądze tak potrzebne
do celów, które skłoniły ich do udziału w misji. Niestety nie wszystko poszło tak, jak
zaplanował Kaz. Wrony zostają bez
nagrody i porwano jedną z nich. Pozostali mają tydzień na uwolnienie
zakładniczki lub wymianę jej na uwolnionego z Pałacu więźnia, w przeciwnym
wypadku odzyskają przyjaciółkę okaleczoną.
Tym razem bohaterowie muszą walczyć w znajomych im
zaułkach Ketterdamu. Okazuje się jednak, że nabawili się przez tę misję nie
jednego wroga, dlatego ich rodzinne miasto staje się jeszcze bardziej
niebezpieczne.
W „Królestwie Kanciarzy”
poznajemy lepiej pobudki Wron, dowiadujemy się co nimi kierowało decydując się na
praktycznie samobójczą misję. Mimo, można powiedzieć spokojnej fabuły, w drugim
tomie jest o wiele akcji, na którą tak liczyłam w pierwszym.
We wszystkich książkach
z Uniwersum Griszy pojawia się chodź mały wątek miłosny, tutaj jest go więcej,
bo mamy też więcej bohaterów. Jednak jest o wiele przyjemniejszy niż w
Trylogii, nie jest tak nachalny. W pierwszej części wszystko dopiero się
rozkręca i jeszcze nie wiemy, czy któryś bohater odważy się być ze sobą, ale w
drugiej części mamy fajerwerki szczególnie jeśli chodzi o dwójkę bohaterów ;-).
Jest też wątek Kaza, który moim zdaniem jest w mistrzowski sposób rozwiązany,
bo mimo wszystko nie dostajemy to na co liczymy, a jednak wiemy, że to co
zrobiła Bardugo tak idealnie pasuje do tego chłopaka.
W sumie
nie wiem co tu więcej pisać, druga część moim zdaniem „Królestwo Kanciarzy”
jest znacznie lepsze. Więcej się dzieje, lepiej poznajemy bohaterów, jest parę
ładnych opisów, co dla mnie jest ogromnym plusem. Chciałabym wam coś jeszcze napisać,
ale to będzie perfidny spoiler. Mogę tylko powiedzieć - przygotujcie
chusteczki.
Niestety fabuły „Króla
z Bkiznami” nie mogę w ogóle poruszyć, ponieważ nawiązuje on do końcówki
Trylogii i Dylogii.
O dziwo jest to, moim
zdaniem, najlepsza książka i z niecierpliwością będę wyczekiwać drugiej części.
Na pewno to co powoduje moją przychylność ku tej książce, to znani mi już bohaterowie,
którzy są już tylko rozbudowywani. Nie pojawia się ich tak wielu i jest tylko
parę nowych osób, które mają idealną ilość stron im poświęconą. Wszystkich
jakoś poznajemy, niektórych lepiej innych gorzej, ale ja więcej nie potrzebuję.
No i co najważniejsze mamy Nikołaja, którego tak kocham, a co najlepsze jest
jednym z głównych bohaterów. Jak zawsze był tak samo zabawny i czarujący.
Pojawia się też Nina, której wątek zostaje świetnie rozwinięty, dziewczyna w
pewnym sensie dostaje nową moc. Oczywiście jak to przystało na Bardugo mamy
akcje i planowanie w pewnym stopniu niebezpiecznych zagrywek. Tak naprawdę jest
wszystko czego potrzeba, akcja, humor, trochę miłości, fantastyka, znani nam i
dobrze rozbudowani bohaterowie. Niczego więcej nie potrzeba.
Okej mam nadzieję, że nie
tylko mi wydaję się to czytelne i Wy też coś z tego wyniesiecie. Liczę też, że
was nie zanudziłam w połowie. Nie spodziewałam się, że zajmie to aż tyle stron,
mam nadzieję, że można dodawać tak długie posty. Jeśli ktoś z Was dobrnął do
końca, to jestem ciekawa waszej odpowiedzi. Wolicie mniejsze serie, jednotonówki,
czy całe uniwersa? Ja mimo, że zdarza mi się sięgnąć po uniwersum, za co swoją
droga zawsze pluje sobie w brodę :-)), to wolę chyba trylogie, albo pojedyncze.
Zawsze podziwiam autora, który dał radę napisać wszystko idealnie w ~400
stronach. Dobra, wystarczy, zdecydowanie za bardzo się dzisiaj rozpisałam.
Ja nie miałam problemu z ilością Wron, i choć zbierałam się bardo długo, żeby przeczytać (nie liczę pierwszego zrywu czytelniczego tuż po premierze, kiedy zostałam odstraszona "wyłupywaniem oka") tą duologię to była tego warta. Czytają te książki miałam wrażenie, że autorka ścigała się sama ze sobą w wymyślaniu coraz bardziej dramatycznych backstory i wyszło jej to na dobre, bo ja jestem na przykład zachwycona wątkiem Wylana.
OdpowiedzUsuń